Jestem taka wkurzona. Siedzę w domu, sama. Zawsze lepsze to, niż użeranie się z moją mamusią, ale...
ALE. Otóż to:
Ale mam poczucie zupełnego bezsensu, nie mam co ze sobą zrobić. No co, mam oglądać TV?
Ale czuję się strasznie samotna. I w dodatku wcale nie brakuje mi towarzystwa koleżanek. Nie. Jestem samotna. Jak palec powiedziałabym nawet. Przebywanie z przyjaciółkami nie uwalnia mnie od tego ani trochę. Wręcz pogłębia to wszystko.
Ale ciągle natrafiam na jakieś teksty o walentynkach. To wkurza mnie do potęgi entej. Krew mnie zalewa i płakać mi się chce. Zawsze śmiałam się z tego, a teraz co? Cofnęłam się w rozwoju? Nie spodziewałam się, że mnie to kiedykolwiek dopadnie. Nienawidzę tego. Te wszystkie szczęśliwe parki, bla bla bla. UUUUUUH! I jeszcze mam świadomość jakie to moje zachowanie głupie. Dno, dno, dno.
Ale czuję, że nie mam siły czegokolwiek w swoim życiu zmienić. Tkwię w miejscu i płaczę sobie, bo nic innego nie mogę wymyślić. A nawet jak wymyślę, to zaraz się okazuję, że to marzenia ściętej głowy.
Coś pozytywnego? Hmmmmm.
NIC.
Nawet poczta polska jest przeciwko mnie! R-a-t-u-n-k-u!
Jakby nie mogło się coś stać... coś takiego... odmieniającego. Ale nie, wszystko tkwi tak beznadziejnie "po środku". Mogłabym chociaż wreszcie umrzeć. Zawsze to jakiś krok do przodu, jakieś uporanie się z częścią problemów. Ale skąd, będę żyła aż zupełnie zwariuję, jak ten ostatni karaluch po zagładzie nuklearnej.
Jedyna opcja na śmierć jest taka, że wszystko mi się układa, już jestem cała szczęśliwa i w ogóle jak trzeba, a tu nagle TRACH! i w drodze po bułki do sklepu nieszczęśliwie spadam z krawężnika łamiąc kręgosłup w siedmiu miejscach.
Ah, ah.